piątek, 14 stycznia 2011

Ks. Tomasz o kolędowaniu

Na kolędę po wiarę

O kolędzie piszę co roku. Bynajmniej nie dlatego, że jest to moje ulubione zajęcie. Przeciwnie – te trzy tygodnie są dla mnie ciężarem i nieomal przerwą w życiorysie. Nie żebym czuł niechęć do Parafian (duża litera jako wyraz szacunku). Ale codzienne siedem godzin rozmów powoduje taki zamęt w głowie, że wieczorem nie wiem, w którą stronę mam do domu. Bieda w tym, że nie potrafię rozmawiać nie słuchając. To byłby świetny mechanizm obronny. Ale nie jest. Dlatego zdarza mi się westchnąć: gdybym przed czterdziestu pięciu laty wiedział, co to kolęda, to bym księdzem nie został. Trudno, w każdym zawodzie są jakieś niedogodności. Następnego dnia idę więc dalej. I każdego następnego dnia bywam nieodmiennie zaskoczony tym, jak uroczyście parafianie czekają na swego proboszcza. To nie to samo, gdy wpadnę do kogoś przy innej okazji, coś załatwić, czy o coś zapytać – choćbym wtedy nawet posiedział dłużej. Bo w kolędowych odwiedzinach jest jakiś inny duch. Nie na darmo, gdy wchodzę do każdego mieszkania, wypowiadam słowa Jezusa: „Gdzie dwaj albo trzej są zebrani w imię moje...”, a ministranci gromko dopowiadają: „Tam i ja jestem pośród nich!” A skoro w czasie kolędy spełnia się Jezusowa obietnica obecności, to nie mogę się od kolędy wykręcać. I nie widzę sposobu, by jakoś zmienić ten męczący obyczaj.
W kolędzie tkwi pewien szczegół. Dla niektórych drażliwy. Dla niektórych księży, niektórych parafian, dla niektórych biskupów także. Ofiara kolędowa czyli pieniądze. Po latach księżowskiego życia widzę, w czym tkwi drażliwość sprawy. Otóż nie w przyjmowaniu datku, lecz w sposobie obracania parafialnym pieniądzem. A poza tym, jeśli ofiary kolędowe to tylko co dziesiąta złotówka parafialnego przychodu (tak jest w mojej parafii), wypada zachować podobną proporcję w komentowaniu. Zatem – ani słowa więcej.
Jest jeszcze jeden kolędowy temat. Treść rozmów. Najlepszy rozmówca to ten, który potrafi słuchać. Wiem też na pewno, że w kilkuminutowej rozmowie nie nawrócę nikogo, nie odwiodę od złej drogi, nie przekonam ani do gorliwszego udziału w religijnym życiu, ani nie zmienię jego moralnych zapatrywań. Kiedyś uważałem inaczej. Nawracałem. I nie nawróciłem nikogo. Na stare lata wiem, że ważniejsze jest świadectwo radości, spokoju wiary, nadziei na którą parafianie czekają. Jeśli ja na coś czekam w czasie kolędowych odwiedzin, to dokładnie na to samo – na świadectwo wiary parafian. Bo to nieprawda, że przepływ tego świadectwa jest jednokierunkowy, „od góry do dołu” – od księdza, od biskupa, czy od papieża. Pamiętacie, jak Jan Paweł II nieraz podkreślał, że jego wiara karmi się wiarą ludu i z niej wyrasta? Może więc warto iść na kolędę właśnie po wiarę?
Do parafian
na kolędę.
Po wiarę.


















Czekam na komentarze...

2 komentarze:

  1. Bardzo to pouczające poznać, jak to wygląda od drugiej strony.

    OdpowiedzUsuń
  2. No właśnie.Nawiązując do poprzednich rozważań można powiedzieć,że w zależności jakie są nasze relacje osobowe z BOGIEM ,taki wymiar ma dla nas kolęda.Myślę,że bardzo istotną rzeczą jest dzielenie się radością ,pokojem serca,bo wtedy pozostaje w domu cząstka Bożego daru,dobra,które może być początkiem czegoś pięknego.
    Dla parafian jest to czas czekania,oczekiwania na szczególnego gościa.To jakaś doniosła chwila, którą trudno mi ująć w słowa.To czas kiedy uczyłam się rozmawiać z kapłanem tak prosto,zwyczajnie.Mam świadomość tego,że kapłan do mojego domu nie przychodzi sam.Jest z nim Jezus i to On przez posługę kapłana modli się i błogosławi.

    OdpowiedzUsuń